Na temat kultury naszych sąsiadów z Północy mamy swoje wyobrażenie – zgaszone barwy, organiczny design, ekologiczny lifestyle. Przez lata tak to właśnie funkcjonowało. Jakież jednak było zdziwienie, gdy obrazy rozpostarły przed widzem całą feerię barw, kino - po głośnym manifeście Dogma95 - zdominowało bardziej optymistyczne spojrzenie na rzeczywistość (choć z radością nadal nikt nie przesadza), a muzyka… To dopiero temat!

Podstawowe pytanie brzmi: czy styl skandynawski ewoluował, czy to raczej zainteresowaliśmy się na poważnie dziedzictwem kulturowym Północy? Odpowiedź na tak podchwytliwe pytanie musi być zaskakująca, ponieważ styl skandynawski, jako jednorodny organizm, w naszym rozumieniu nigdy nie istniał. Dania, Szwecja i Norwegia prezentowały od zawsze zupełnie indywidualne podejście do tzw. lifestyle’u. A co np. z Finlandią, która też zgłasza pretensje do bycia częścią Skandynawii? Na potrzeby dzisiejszej publikacji, dołączymy ją do tego grona – w końcu to również kraj nordycki.
Kulturową podróż po Północy zacznijmy zatem od Finlandii.
Skandynawska muzyka? To przede wszystkim słynne na cały świat zespoły ABBA, A-ha, The Cardigans oraz fantastyczna scena metalowa – nic dziwnego, lepszych warunków do tworzenia mrocznych nut ze świecą szukać, tym bardziej że miłośnicy ciężkich brzmień czerpią najczęściej z krwawej nordyckiej mitologii.
Jest jeszcze nordycka poezja – muzyczny, romantyczny krajobraz Północy. Zimny, biały, niepokojący, ale nieodparcie piękny. Jego autorem jest fiński kompozytor Jean Sibelius, uznawany za bohatera i twórcę narodowego stylu w muzyce. Mroczną stroną słynnego artysty było nadużywane alkoholu, co przysparzało jego żonie wielu trudności i utrapień. Wcześniej Sibelius studiował prawo, by finalnie skupić się wyłącznie na kompozycji i skrzypcach, choć wielu ówczesnych pedagogów odradzało mu taki wybór, twierdząc, że jest zbyt nerwowy jak na ten instrument. Mylili się. Właśnie ze skrzypiec Sibelius potrafił wydobyć dźwięki rozdzierające duszę, mrożące krew w żyłach, ale i rozpuszczające lód. I to wszystko naraz. Być może jego tajemnicą była fascynacja fińskim folklorem i lokalną poezją? Słychać to, otoczone mroczną słodyczą, w Koncercie skrzypcowym d-moll – jedynym, jaki napisał Sibelius. Nie omieszkał naszpikować go wszystkimi technicznymi trudnościami, z którymi dają dziś sobie radę tylko najlepsi.
Jeśli więc szukacie esencji Skandynawii, znajdziecie ją w tych nutach, tym bardziej że koncert wkroczył śmiało do popkultury. Pojawiał się dotąd m.in. w literaturze, filmie oraz serialu „Mozart w miejskiej dżungli”, z Gaelem Garcíą Bernalem w roli szalonego dyrygenta.
Sibelius zmarł w 1957 roku, w wieku 92 lat, przy dźwiękach napisanej przez siebie Piątej Symfonii dyrygowanej przez sir Malcolma Sargenta, która w tym czasie sączyła się z odbiornika radiowego.
Oto jak koncert skrzypcowy Sibeliusa gra jedna z najwybitniejszych skrzypaczek – Hilary Hahn.
Północ uosabia nie tylko muzyka Sibeliusa. Jej wybitnym przedstawicielem jest również Norweg Edvard Grieg. Skomponowane przez niego suity „Peer Gynta” znamy chyba wszyscy, choć często nie zdajemy sobie nawet z tego sprawy. Szczególnie utwór „Poranek”, uznawany za jeden z najpiękniejszych w muzyce, charakteryzujący się nieuchwytnym skandynawskim kolorytem. Na jego temat powstały jazzowe interpretacje Duke’a Ellingtona czy rock’n’rollowa interpretacja bandu Jay and the Americans. „Poranek” pojawiał się w „Simpsonach” i kreskówkach Cartoon Network.
Posłuchajcie jak temat ten potraktowali Filharmonicy Berlińscy.
Grieg był kompozytorem i pianistą. Muzykę do dramatu „Peer Gynt” napisał na zamówienie Henrika Ibsena i przyniosła mu ona ogromną popularność.
Grieg znany jest dziś jako twórca narodowej szkoły muzycznej w Norwegii. W swojej twórczości odnosił się do sag, nordyckich ballad i folkloru, a jego przekaz był niezwykle subtelny.
Wpływy kompozytora sięgały daleko poza Skandynawię. Francja oszalała na punkcie Griega, a jego muzyka stała się wdzięczną podstawą do pracy nad francuskim impresjonizmem. Inspirował się nim m.in. Ravel – ten od słynnego „Boléra”. Jednak to Norwegię Grieg kochał najbardziej, a jednym z jego najsłynniejszych cytatów pozostaje: „Jestem przekonany o tym, że moja muzyka smakuje dorszem”.

Tak w „Domu lalki” pisał, wspomniany już, Henrik Ibsen, jeden z najważniejszych skandynawskich pisarzy. Był w swoich dramatach brutalnie realistyczny, szczególnie w momencie rozkwitu kariery artystycznej. Obnażał mieszczańskie przywary, ale też tworzył zadziwiająco trafne portrety psychologiczne swoich bohaterów, czym zachwycał się potem w swoich pismach sam Sigmund Freud. Niezależnie od momentu, w którym powstawały dramaty, głównym obiektem jego zainteresowań zawsze był człowiek i jego bolesne próby odnalezienia siebie w świecie. Ibsen to jednak klasyka. A co z nowościami?
Wydawnictwo Poznańskie prowadzi serię Dzieł Pisarzy Skandynawskich, w ramach której publikuje pisma m.in. Finki Mii Kankimäki ( „Kobiety, o których myślę nocą” – literacka podróż śladami „nocnych kobiet”, a więc wielkich artystek, myślicielek i buntowniczek), Norwega Tarjeiego Vesaasa („Ptaki” – o ludziach, którymi okrutnie bawi się los), Szwedki Niny Wähä („Babetta” – cudny hołd złożony kinematografii), Norwega Roya Jacobsena („Niegodni” – wstrząsający głos młodych ludzi dorastających w czasie wojny). Jest z czego wybierać.


Od sztuk literackich niedaleko do sztuk wizualnych. Zwłaszcza że wszyscy artyści z Północy czerpią z podobnych podań i historii. Na uwagę zasługuje Finka Jósefina Alanko, pracująca z materią w specyficzny sposób – mocno uduchowiony, a jednocześnie niezwykle praktyczny.
W krakowskiej galerii sztuki UFO do końca stycznia trwa wystawa prac tej młodej artystki zatytułowana „Blue Moth”. Można tu znaleźć nawiązania do demonów z folkowych podań, tematykę skrępowania człowieka - wszystko przez pryzmat duchowego doświadczenia Alanko. Czy można dotknąć tego, co nieuchwytne, za pomocą sztuki? - zdaje się pytać fińska artystka. Warto przekonać się o tym samemu i odkrywać prace Jósefiny nawet po zakończeniu ekspozycji.
To młodość, lecz mówiąc o sztuce Skandynawii nie można pominąć jednego z najważniejszych nazwisk w XX-wiecznej kulturze – Hilmy af Klint. Mało kto wie, że to ona była prekursorką abstrakcjonizmu, na długo przed tym, jak Wassily Kandinsky w 1911 roku stworzył „Kompozycję nr V”. Nic dziwnego. Historia sztuki w zasadzie aż do teraz pisana była z męskiej perspektywy, a tzw. herstorie dopiero trafiają do popkulturowego odbiorcy, razem z książkami Katy Hessel („Historia sztuki bez mężczyzn”) czy Piotra Oczki („Suknia i sztalugi. Historie dawnych malarek”).
Hilma af Klint jako pierwsza z rodziny zaczęła studia na sztokholmskiej ASP, a nie było to w tym czasie (1882 rok) takie łatwe. Kobiety zazwyczaj nie miały dostępu do pracowni, a na pewno nie mogły uczyć się w tych samych salach, co ich koledzy. Mało tego, podczas zajęć nie było szans, aby szkicowały lub malowały ludzkie ciało. Modeli i modelki zastępowały im więc np. krowy.
Af Klint wkrótce zwróciła się ku mistycyzmowi, była medium, stworzyła kobiecą grupę wsparcia, odczuwała wyraźnie zjawiska paranormalne. I to właśnie w wyniku tych doświadczeń w 1906 roku powstał pierwszy z serii obrazów abstrakcyjnych. Niestety – była kobietą i jej prac nikt nie traktował poważnie. W przeciwieństwie do obrazów, które wkrótce zaczęli pokazywać współcześni jej mężczyźni – wspomniany już Kandinsky, Piet Mondrian czy Kazimierz Malewicz.
Af Klint nie doceniono za życia. Wszystkie swoje obrazy, pamiętniki i notatniki zapisała siostrzeńcowi, z adnotacją, że nie mogą ujrzeć światła dziennego przez 20 lat od jej śmierci (1944). Gdy okres ten minął, spadkobierca postanowił przekazać całość jej twórczości sztokholmskiemu Moderna Museet. Był 1970 rok. Za chwilę dziennikarze i naukowcy mieli rozpocząć debatę o sztuce feministycznej i wadze twórczości kobiet. Jednak władze muzeum odmówiły przyjęcia prac af Klint. W ciągu kolejnych dekad tylko jej pojedyncze obrazy pojawiały się na niewielkich wystawach.
Takie formalne upokorzenie wielkiej artystki trwało aż do drugiej dekady XXI wieku, co i tak nie obyło się bez kontrowersji. Jeszcze w 2012 roku prestiżowa nowojorska MoMA odmówiła włączenia prac malarki do ogromnej wystawy poświęconej pionierom abstrakcjonizmu. Na szczęście już rok później, pierwszą monograficzną wystawę Hilmy zorganizowało Moderna Museet, naprawiając swój błąd sprzed kilkudziesięciu lat. Honor Nowego Jorku uratowało Muzeum Guggenheima, które w 2017 roku poświęciło Szwedce ogromną ekspozycję, na której pokazano jej 170 prac. It-girls! Prezenterka telewizyjna Alexa Chung, aktorzy i celebryci nakręcali zainteresowanie zachwycającą sztuką af Klint, a wystawa pobiła rekordy frekwencji.
Dziś wystawy poświęcone Hilmie możecie zobaczyć w Muzeum Guggenheima w Bilbao (do 2 lutego 2025), Kunstmuseum Den Haag w Hadze (do 16 listopada 2025), The National Museum of Modern Art w Tokio (4 marca – 15 czerwca 2025) i MoMA w Nowym Jorku (11 maja – 27 września 2025).

Skoro już czytaliśmy, słuchaliśmy i przyglądaliśmy się sztuce, pozostała nam X Muza - kino. Tu tradycje mamy znakomite. Choćby gigant filmu – Ingmar Bergman, twórca takich arcydzieł, jak „Persona”, „Tam, gdzie rosną poziomki” czy „Siódma pieczęcią”, specjalizujący się w dramatach psychologicznych dotykających kondycji człowieka i istnienia Boga. Albo Duńczyk Lars von Trier („Przełamując fale”, „Antychryst”, „Melancholia”), który w latach 90. zrewolucjonizował kino (razem z Thomasem Vinterbergiem, Kristianem Levringiem i Sørenem Kraghem-Jacobsenem). Najważniejszą ideą, stworzonego przez nich manifestu Dogma 95, było: „Kino to człowiek wobec samego siebie, a nie tylko aktor przed kamerą”. Jest też Szwed Ruben Östlund („W trójkącie”, „Turysta”) i Magnus von Horn.
Von Horn też pochodzi ze Szwecji, ale na studia przeniósł się do łódzkiej Filmówki. I tu został – założył rodzinę, odebrał polski paszport i realizuje się artystycznie. Każdy z obrazów Magnusa jest przemyślany, dotyka innego problemu i zawsze skupia się na wnętrzu bohatera. Tak powstał „Intruz”, „Sweat”, a ostatnio „Dziewczyna z igłą”, triumfująca na wielu międzynarodowych i rodzimych festiwalach – od Cannes, przez Gdynię i Toruń, po Los Angeles. Wizualnie i scenariuszowo to w zasadzie arcydzieło, z dusznymi, malowniczymi zdjęciami Michała Dymka. Cofamy się o 100 lat, do Danii. Skończyła się I wojna światowa, do domu wracają poranieni mężczyźni, a kobiety harują za mężów i za siebie. Nie ma litości ani dla nich, ani dla ich dzieci. Z tą beznadziejną rzeczywistością mierzy się właśnie Karoline, która zaszła w niechcianą ciążę. Pewnego dnia, niespodziewanie, na jej drodze staje Dagmar – dojrzała pani, która daje nadzieję niczym anioł. Tyle że życie to nie raj… Co więcej, film oparty jest na faktach.
A co z pozostałymi sztukami skandynawskimi, jak design, moda czy architektura? To już temat na inną opowieść…
Podobne artykuły

- Trend
- Art
- Polska
Kraków zimą: miasto bardzo kulturalne

- Trend
- Polska
Reading Get-Together w PURO

- Art
- Trend
- News