Marta Szostek* - wszechstronna projektantka i fotografka, tworzy obiekty, instalacje i doświadczenia kulinarne. Jej prace można podziwiać w lobby hoteli PURO w Poznaniu i w Gdańsku. Poszukując własnej tożsamości, wciąż będąc gdzieś w drodze, Marta czerpie z energii miasta i kontekstu miejsca, w którym aktualnie przebywa. I o tym są jej prace - o człowieku i jego śladach odciśniętych w materii. I o pięknie, często nieoczywistym, nieodkrytym jeszcze - obiektów i przestrzeni.
Miasta doświadczam…
Poprzez ludzi – to oni pokazują mi ciekawe miejsca, do których później powracam. Podróżując, zwykle zatrzymuję się u znajomych, którzy stają się moimi tymczasowymi przewodnikami. Najbardziej fascynuje mnie wnętrze miasta, jego „bebechy” czyli mieszkania (dlatego najbardziej lubię “domówki”) oraz miejsca mało uczęszczane, zaniedbane, niewystylizowane, brudne - takie, które nie lubią turystów. Lubię być takim nieproszonym gościem w mieście, kimś, kto wciska się przez niezauważalne szczeliny do miejsc niedostępnych dla wzroku, prywatnych.
Gdy chcę spotkać ludzi...
Nie mam strategii :) To dzieje się samo, ludzie są wszędzie. Gdy mam ochotę z kimś przebywać, to ten ktoś zawsze się jakoś znajduje w pobliżu… Nie wiem, jak to się dzieje.
Gdy chcę się wyciszyć...
Biegam. To jest mój sposób nie tylko na wyciszenie, ale też na oswajanie miasta, w którym mieszkam w danym momencie. Zaczęłam biegać w Londynie, z racji braku pieniędzy na uprawianie innego sportu. Spodobało mi się to, że biegając mogę zobaczyć zielone miejsca, których nigdy nie mam czasu zwiedzić… Bo nie jestem typem osoby, która w środku tygodnia potrafi spokojnie usiąść na trawie z książką w ręku. Biegając, paradoksalnie poznaję miasto powoli i w spokoju, skupiam się na tym, gdzie jestem, co widzę, doświadczam danej chwili. Później, gdy mieszkałam w Eindhoven, studiując na bardzo wymagającej uczelni, gdzie studencka doba trwała 20 godzin, bieganie było dla mnie jedynym czasem wytchnienia. Mogłam zobaczyć kawałek miasta, porzucając na chwilę perspektywę studenta designu biegającego jedynie w poszukiwaniu materiałów do projektu. W Poznaniu już drugiego dnia po przeprowadzce włożyłam adidasy, wybiegłam z mieszkania i rozglądając się po okolicy, pomyślałam: „Aha, czyli to tutaj będzie teraz mój dom”. Bieganie daje mi poczucie ciągłości mimo zachodzących zmian.
Spaceruję...
Zwykle do celu… Do pracy, szkoły, knajpy, z psem do parku. Idę w pośpiechu, nierzadko poirytowana, więc nie poznaję miasta na co dzień w taki sposób, w jaki bym chciała.
Odkrywam…
Miejsca, na które zwykle nie zwraca się uwagi. Mam w pamięci trzy odkrycia, które zostaną ze mną na zawsze. Pierwsze to “Haygate Estate Building”- kompleks opuszczonych bloków w centrum Londynu. Miejsce niesamowicie ciche, mimo że położone przy ogromnym węźle komunikacyjnym. Otwarte, ale zupełnie opustoszałe. Co osobliwe, to miasteczko w mieście nie jest zniszczone, a porzucone, jakby nagle zniknęła część populacji. Czułam się w nim jak Alicja w Krainie Czarów. Podobno mieszkańcy zostali stamtąd wysiedleni ze względu na rosnącą przestępczość, która wynikała z nieprawidłowego zaprojektowania blokowiska. Plotki głoszą, że architekt popełnił samobójstwo, gdy się o tym dowiedział.
Moje drugie odkrycie też znajduje się w Londynie – to bistro w dzielnicy Camberwell, które pokazał mi mój partner. Pamiętam to jak dziś: wchodzę do środka z ruchliwej ulicy i natychmiast czuję się, jakbym wpadła w dziurę czasoprzestrzenną. Jakby wszystko, co znajduje się wewnątrz, łącznie z ludźmi, było scenografią do filmu. Stoliki lepią się od brudu, na sufitach wiszą wiatraki, wokół latają muchy, pan za barem nosi fartuch i finezyjną czapkę kucharską, postacie są jak żywcem wyjęte z fotografii Diane Arbus… Tego nie da się opisać słowami. Zrobiłam tam zdjęcia, ale nie odważyłam się nic zjeść.
Na deser - “miejscówka” w Eindhoven, jako jedno z tych undergroundowych miejsc, które ktoś musi ci pokazać. Prywatne podwórko o roboczej nazwie “Pizza Guy”, którego właściciel co piątek udostępnia lokalesom piec do pieczenia pizzy. Każdy przynosi swoje produkty do wypieku i samodzielnie przyrządza ten włoski specjał na swój własny, podwórkowy sposób. Dookoła tłoczy się mnóstwo małych zakurzonych przedmiotów, dziwnych figurek z całego świata, trampolina na dachu i ludzie, którzy nie chcą spędzać wieczoru w knajpie.
Skarby znajduję…
Oczywiście najlepsze zdobycze do upolowania znajdują się na pchlich targach i skupach złomu. Ale też w sklepach typu „wszystko za...”, „najtaniej na świecie”, gdzie zawsze fascynuje mnie poziom absurdu wyrobów chińskiej produkcji. Wiele lat temu razem z przyjaciółką kupiłam, w ramach żartu, prezent na urodziny swojemu partnerowi i jego przyjacielowi - dwie plastikowe figurki typu „buy one get one free”– kunę i goryla. Goryl poszedł w zapomnienie, ale historia kuny rozrosła się do zaskakujących rozmiarów. Odkryliśmy, że świetnie wychodzi na zdjęciach, więc dokupiliśmy kilka sztuk, żeby każdy z nas miał po jednej i mógł jej robić zdjęcia, kiedy tylko nadarzy się ku temu okazja. Przez lata zabieraliśmy ją wszędzie i w ten sposób kuna ma setki zdjęć z całego świata jako bohaterka rozmaitych scenek rodzajowych, począwszy od kąpieli w Morzu Bałtyckim, poprzez rolę turystki pod wieżą Eiffla, czy jako atrybut niesiony na dłoni mnicha buddyjskiego w Delhi… Mogłabym tu długo wymieniać :) Zbieramy się do założenia fanpage’u tej absurdalnej postaci.
Smak miasta to…
Londyn to dla mnie głównie zapach - pachnie frytkami. Zawsze, gdy tam jestem, mam ochotę na fast food i tej chęci z wielką przyjemnością ulegam. Poznań z kolei kojarzy mi się ze smakiem prosecco; ten związek przestrzenno-smakowy jest tak intensywny, że pewnie już zawsze, pijąc białe musujące wino, będę myśleć o tym mieście. Smak Eindhoven z kolei to dla mnie smak holenderskich stroopwafels (kruche wafle przełożone warstwą toffi), którymi się tam zajadałam. Smak zawsze wiąże się ze wspomnieniami, zazwyczaj z tymi dobrymi.
Przy sobie zawsze mam...
Oczywiście telefon, który jest dzisiaj po prostu wszystkim, notatnik, papierosy oraz duży szalik – poncho, którego używam jak koca, gdy jadę gdzieś dalej. Ostatnio zaczęłam też nosić miarkę w kopertówce, ciągle mi się przydaje :)
Do walizki pakuję …
Nic nadzwyczajnego, czego nie zabrałby każdy inny człowiek – ubrania i kosmetyki. Zwykle w nadmiarze.
*Marta Szostek - Projektantka, fotografka, tworzy prace na pograniczu designu i sztuki. W swojej twórczości często odwołuje się do kontekstu miejsca, tożsamości, problematyki recyklingu. Zafascynowana materialnością, sednem jej projektowego podejścia jest eksperyment materiałowy i pogłębiony research. Studiowała w Polsce (dyplom licencjacki z fotografii na Wyższej Szkole Sztuki i Projektowania w Łodzi, dyplom na wydziale Domestic Design w School of Form) i za granicą (foundation diploma na London College of Communication, Design Academy Eindhoven). Jej prace pokazywane były na wystawach m.in. podczas Lodz Design Festival, London Design Week, Tokio Design Week, British Ceramic Biennale w Stoke on Trent, w Polskiej Ambasadzie w Indonezji.
Podobne artykuły
- Art
- Trend
- News
JESIEŃ I ZIMA W MUZEACH: 5 WYSTAW, KTÓRE MUSISZ ZOBACZYĆ
- Art
- Trend
- News
PURO ART GUIDE: WARSZAWA
- Art
- People
- News
- Polska