PURO Q&A: Anna Królikiewicz
Anna Królikiewicz* karmi zarówno poprzez swoją sztukę wizualną, jak i kulinarną. Artystka, urodzona w Sopocie i z Trójmiastem związana, ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Gdańsku i tam obecnie uczy studentów rysunku. Płaskie płótno i pędzel zmieniła na medium pokarmu, za pomocą którego tworzy zmysłowe, synestetyczne instalacje. Często mocno związane z kontekstem miejsca. Podróżuje, kolekcjonuje wrażenia, pielęgnuje smak i międzyludzkie relacje.
Miasta doświadczam...
Chodząc. Łażę, wącham, zagapiam się, wracam dwa razy, cofam się, bo nie dojrzałam czegoś wyraźnie. W obcym czasem z mapą, ale często także bez mapy: idę drogami, którymi poruszają się lokalesi, w kierunku, w którym idą. To ich przyzwyczajenia, nawyki, skróty uczą mnie topografii. Moja mama architekt powiedziała kiedyś takie zdanie, pokazując mi na spacerze wydeptaną ścieżkę biegnącą wbrew chodnikowi: że urbanista powinien się przypatrywać znakom przechodniów, oni wiedzą najlepiej, którędy powinno się iść. Według tych wskazań winno się kłaść płyty chodnikowe. To dotyczy, myślę, szerszej sprawy...
Jeśli decyduję się na podróż z towarzyszem lub w towarzystwie, mogę irytować takich, którzy lubią mieć wyznaczone precyzyjne cele zwiedzania w ciągu dnia i nieistotna jest droga. Ja się zatrzymuję, skręcam, bo po prawej zobaczyłam coś wartego uwagi, bo gdzieś wydaje mi się ładniej, albo poczułam zapach herbaty i właśnie mi się jej zachciało, spowalniam. Dlatego wolę podróżować sama lub z wąską grupą wypróbowanych współtowarzyszy, którzy lubią tak samo, albo co najmniej nie mają nic przeciwko.
Gdy chcę spotkać ludzi...
W Sopocie idę na rynek po warzywa, choć mam pełno w domu, czyli nie one są wtedy pretekstem. W innym mieście idę na pchli targ znaleziony na mapie: potrafię wstać bardzo wcześnie, iść bardzo długo, żeby trafić. W domu, żeby spotkać ludzi, otwieram Facebooka, który traktuję jak agorę.
Gdy chcę się wyciszyć...
Wstaję wcześniej niż zwykle, dokładniej ścielę łóżko, sprzątam kuchnię, podlewam kwiaty, uładzam pokoje, bo nie umiem osiągnąć skupienia w chaosie. Dzwonię do bliskich, czy czegoś nie trzeba i, jeśli nie: wyłączam oba telefony i muzykę. Idę do pokoju, w którym pracuję i z poczuciem, że powszedniość, potoczność są uregulowane, wsiąkam w pracę, w tę jej część która wymaga tylko dialogu mojego ze mną, wyklucza kontakty i konfrontacje. Bardzo dużo czasu spędzam sama, bardzo to lubię; od dzieciństwa wybór między szaleństwami na plaży i podwórku, a pozostaniem samej w pokoju i zajęciem się swoimi sprawami, książkami i kredkami przechylał się często na stronę bycia osobno. Ale nie tylko to lubię: to dla mnie warunek siły i higieny.
Nie oglądam wtedy filmów, nie czytam książek, doprowadzam swój stan skupienia do takiej kondensacji, żebym mogła mówić własnym głosem, odzyskać konsystencję, granice rozpuszczone przez drobne kompromisy bycia w różnych umowach społecznych. Na to, żeby wyjść z ciszy przychodzi pora później, kiedy walczę o pokazanie prac publiczności i o kształt tego pokazu, kiedy muszę wyjść tam, gdzie trzeba negocjować ze światem, opowiadać, tłumaczyć, kontaktować się.
Bez tego stężenia nie mogłabym pracować jako dydaktyk, nie byłoby czego rozcieńczać, nie byłoby esencji, z której mogą czerpać moi studenci, druga najważniejsza i otrzymująca mnóstwo mojej uwagi grupa ludzi.
Mam jeszcze drugą metodę na wyciszenie: gotuję. Szklanka tego, pół szklanki tamtego, łyżka tu, proszek tam, zrytmizowane, sprawdzone przez wielu przede mną czynności sprawiają, że się uspokajam. To się musi sprawdzić, sprawdza się od wieków, odrywam się dziwnie i swobodnie przychodzą mi do głowy najlepsze pomysły, odklejają się z zakamarków rzeczy zapomniane, jakieś twarze, słowa, których nie mogłam odnaleźć na/ w języku; lecę wtedy do pokoju, tam mam wszędzie porozkładane małe notesy, szybko piszę brudnymi rękami i wracam mieszać, miksować, kroić.
Spaceruję...
Nie tak często, jak powinnam, jak bym chciała. Nad morzem, choć unikam go latem. W obcym mieście ile wlezie, tak długo, aż je oswoję.
Odkrywam…
Moje największe ostatnie odkrycie miejskie to Lublin. Pojechałam zaproszona z wystawą Absoluty (przy tworzeniu której pracowała ze mną Aleksandra Cacha/Olfaktura) na Noc Kultury i wsiąkłam w to miasto oniemiała. Dużo podróżowałam i podróżuję, ale takiego stanu oczarowania nie pamiętam od paru lat. Pamiętam, gdy wysiadłam z lotniska: był upalny czerwcowy dzień, właśnie spadł deszcz. Lublin jest miastem mistycznym, nieporównywalnym z żadnym innym. Poziom uduchowienia jest absolutnie namacalny, fizyczny. Na jednej uliczce można znaleźć sklep Odzieży Czarnej, a obok synagogę, mijając po drodze czterech zakonników, skup diamentów. To miasto autentyczne, “bez nalotu”. Mieszkałam w renesansowym Domu na Podwalu, obok mojego pokoju, za ścianą codziennie odbywały się msze na ołtarzu z kaplicy zamkowej … Wszędzie atsmosfera jak ze “Sklepów cynamonowych”. Lublin pachnie setkami lat.
Skarby znajduję...
Na pchlich targach, w antykwariatach, w ciucholandach, w internecie, na francuskim ebay’u. Uwielbiam przedmioty, które już kiedyś uczestniczyły w czyichś sprawach, były aktorami w jakiejś intymnej przestrzeni. Widok takich zgromadzonych i “przeżytych” obiektów daje mi poczucie ulgi i myśl, że “gdzie indziej też toczyło się życie”. Na chwilę odciąga to moją uwagę od mojego własnego , okazuje się, że nie jestem jedyną osobą na świecie... To samo odczuwam w stosunku do używanych ubrań. Dotykam ich, zakładam i myślę o innych ciałach, które je wypełniały. To daje poczucie współuczestnictwa.
Bywam obdarowywana skarbami. A czym są skarby? Przedmiotami, z którymi dostaje się uczucie i myśl. Znalezionymi specjalnie dla mnie… Pewnie będzie to czasem niedopasowany kolczyk lub książka z antykwariatu. „One man's trash is another man's treasure”. Obdarowanie kogoś skarbem to obdarowanie uwagą. Z rozpoznaniem Twoich potrzeb, pochyleniem się nad Tobą. To nie do sfałszowania.
Smak miasta to...
Smak Sopotu to smak dzieciństwa, smak suchej Ankary to smak inny niż słonego Istambułu, gorzkiego dla mnie smaku Afryki nigdy nie zapomnę i na razie tam nie wrócę. Podróżując smakuję tego, co jedzą mieszkańcy; logika odżywiania się w konkretnym klimacie tym, co jada się tradycyjnie jest oczywista. Od dawna intuicyjnie poznaję świat przez to, co mi serwuje na odrapanych laminatach stołów, na przetartych ceratach, bywa, że na wykrochmalonym obrusie.
Miasto to dla mnie jednak głównie zapach. Od zapachu metra w każdym mieście mdli mnie: tak działa traumatyczne wspomnienie pewnego dnia w paryskim sprzed 26 lat. W Sopocie to suszone sieci na „ moim” fragmencie plaży, „moja” piekarnia, kiedyś “moja” gazownia, brykając obok której w dzieciństwie zachwycałam się niesamowitym, subtelnym zapachem gazu wokół (należałam też do tych dzieci, które zaciągały się wonią benzyny i spalin na stacjach). „Moją” kwiaciarnię dzięki festiwalowi Artloop w 2013 roku powołałam do życia na parę dni, zanim do reszty straci swój byt, oddana ppod rozbiórkę. We współpracy z laboratorium stworzyłam zapach, który wydzielany w pustym, szklanym pomieszczeniu mógł zadziałać na zwiedzających zjawiskiem synestezji. Próbowałam wykreować wrażenie przebywania w pobliżu wolno więdnących i przejrzewających kwiatów. Uwolnić to, co było zamknięte i niedostępne w przezroczystej, nieczynnej, więc nieomal nieobecnej przestrzeni kwiaciarni, “zsuwając” na widza wypływającą z wnętrza ulotną kurtynę aromatu frezji i konwalii.
Przy sobie zawsze mam...
Masło shea do ust, bo tyle gadam i jem, że mi ciągle wysychają.
Do walizki pakuję…
Conversy, które potykały się na wielu kocich łbach, bo niewygodnie całymi dniami chodzić na obcasach, mały, obity turystyczny aparat, notatki sprzed wyjazdu, żeby potwierdzić, czy wynotowane miejsca warte były trudu, czy były tylko pretekstem do znalezienia tych najistotniejszych w konkretnej podróży: najczęściej chodzi o ludzi i obrazy.
Artystka, pedagog, autorka licznych wystaw i instalacji. Doktor habilitowany Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, w której prowadzi Czwartą Pracownię Rysunku, a w poznańskiej School of Form zajęcia Kształt Smaku. W rysunkach i obiektach zajmuje się szeroko pojętą fizycznością ciała i kruchością pamięci, jej ostatnie prace dotykają zagadnień z fizjologii smaku i zjawiska synestezji. Uwielbia karmić.
fotografie: Anna Królikiewicz oraz portret artystki /Nina Kertselli, portret dłoni artystki /Lucyna Kolendo, wnętrze instalacji Stany Skupienia I w kwiaciarni, Festiwal Artloop /Bogna Kociumbas
Podobne artykuły
- Art
- People
- News
- Polska
Pracuję intuicyjnie. Rozmowa z Jakubem Glińskim
- Trend
- People
- Polska
Lukullus - pyszne i piękne ciastka z Warszawy
- Trend
- Art
- People
- News
- Polska